wtorek, 31 lipca 2012

Czwarta niedziela i ach te dzieci...

Image and video hosting by TinyPic
Hola!

29 lipca 2012r., g. 17.48
Moją czwartą niedzielę spędzam bardzo przyjemnie. Bo czemu miałoby być inaczej?
Już jakiś czas temu słyszałam opowieść, jak to w każdą niedzielę, od jakiś 40 lat, cała rodzina zjeżdża się na farmę, gdzie ciocia Anjelita gotuje wielką paellę. W końcu i ja ją spróbowałam.
O 13 razem z Cristiną i Guillemem przyjechaliśmy na farmę. Carlos i Roger byli już tam wcześniej, bo zapylali chore palmy. Przywitaliśmy się z dziadkami i poszliśmy na tyły domu. A tam była już reszta rodziny i duży, murowany piec. Stała przy nim ciocia Anjelita z podwiniętymi brązowymi spodniami i w czarnym fartuchu z uroczym napisem 'I love cooking'. Mieszała gotującą się paellę. Potem razem z wujkiem chwycili tę wielką patelnię i zanieśli ją do jadalni. Wszyscy zasiedli do stołu, a siostra Carlosa nakładała na talerze naprawdę ogromne porcje. Mimo iż jedzenie było smaczne, to nie dałam rady pochłonąć wszystkiego. Potem na stół wjechał melon. A w Hiszpanii są one wielkości mniejszego arbuza. Byłam już pełna, ale zajadałam się melonem, bo myślałam, że to już koniec. Ale nie. Babcia przyniosła ciasto, a raczej coś jak tort. (Jak się również okazało, dziś przypada 17 rocznica ślubu Cristiny i Carlosa.) Potem przyszła pora na kawę, a po niej poszliśmy zapylać palmy. Gdy skończyliśmy, Cristina z dziećmi zawiozła mnie do Salou Beach i oto właśnie tu jestem.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Siedzę w Yogurtlandii i jem mrożony jogurt z owocami i różnymi posypkami. "Frozen Yogurt - a healtier alternative to ice cream (low fat, low calorie, high calcium)" - takie hasło widnieje w ich karcie. Nie powiem, dzięki temu miałam mniejsze wyrzuty sumienia, że jem te lody. Obsługa jest bardzo miła, sympatycznie sobie pogadaliśmy o moim hiszpańskim i dlaczego w ogóle tu jestem.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Spacerując po Salou, kupiłam już kilka rzeczy, które chciała, ale jeszcze nie wszystko. Niestety, ale nie znalazłam jeszcze żadnej na tyle fajnej koszulki by ją kupić. Ale znajdę jakąś, bo chcę mieć kolejną do kolekcji.

Tak mi się przypomniało, że gdy Julia u nas ostatnio nocowała, to opowiadała mi o jej wycieczce szkolnej. A teraz weźcie paczkę chusteczek i nie wstydźcie się płakać, ale w Polsce takich wycieczek nie ma i nie będzie.
Jest to rocznik 96, a więc 16 letnie dzieciaki. Pojechali na 8 dniową (tak, aż 8 dni!) wycieczkę na Teneryfę (tak, na Teneryfę - hiszpańska wyspa). Coś tam zwiedzali, ale ogromną część czasu spędzali na plaży. Co więcej, nauczyciele powiedzieli, że nie chcą widzieć, że oni palą czy piją. Po kolacji, czyli około 10 wieczorem, wychodzili do miasta i robili praktycznie co chcieli, a więc imprezowali. I nic się nie stało, gdy wracali do hotelu o 3 nad ranem. Dla wychowawców ważne było by odhaczyć na liście wszystkie nazwiska, co równało się z tym, że cała dzieciarnia wróciła. Takie mini wakacje spędzone z klasą, tylko że w ciągu roku szkolnego.
Nie wiadomo czy się cieszyć czy nie, bo trochę to jednak przerażające. Z drugiej zaś strony, dla dzieciaków to mega opcja.

Zrobiłam sobie rapsa. Tak tak, są wakacje i trzeba z nich korzystać. Niestety tanie to to nie było. Całe 10e. Ale dostałam dziś wypłatę, to sobie mogę pozwolić. No nic, ma się niby trzymać 6 miesięcy, ale wiadomo, że zdejmę to szybciej, bo włosy odrastają i nie wygląda to dobrze.
Gdy ta kobieta mi to robiła, ciągnęła te włosy tak mocno, że myślałam, że je wyrwie. No nic, na razie mam czarne, żółte i niebieskie sznurki we włosach. I fajnie, cieszę się.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
31 lipca 2012r., g. 19.42
Nie trudno zgadnąć gdzie jestem. Tak, znowu w mojej kawiarni. To miejsce jest wyjątkowe. Teoretycznie zwykła cafeteria, ale dla mnie to sposób na relaks. To tu odpoczywa moje ciało i dusza. Mogę spokojnie usiąść i niczym się nie przejmować. Nie ma tu nigdzie krzyczącego Rogera i piszczącego Guillema.
Dziś naprawdę byli bardzo denerwujący. Nie wiem o co chodzi, ale jakby oboje się wściekli. Jeden piszczał i warczał na drugiego, ale i na innych również. Co chwilę były jakieś sprzeczki. O piłkę, o hulajnogę, o kanał telewizyjny, o to kto idzie pierwszy, o przycisk w windzie, o krzesło, o komputer. Madre mia! Kurde, ile można?! Totalne bzdury, a oni jęczą, krzyczą i płaczą cały dzień. Już naprawdę mam ich dosyć na dziś. Czasem chcę po prostu uciec. Zamknąć się w pokoju, włączyć muzykę, odciąć się od tego. Ta kawiarnia jest właśnie takim miejscem, gdzie chociaż na chwilę mogę odzyskać równowagę i spokój.

Dziś, momentami byłam już na skraju wytrzymałości. Ale muszę powiedzieć, że mam naprawdę dużo cierpliwości. Oooj tak... Niewyobrażalnie dużo. I cały czas ćwiczę ją z chłopcami. Ale za specjalnie nie cieszy mnie ten fakt.

Swoją drogą, czasem mam wrażenie (nie wiem czy słusznie), że Roger mnie nie szanuje. Fakt, bywa miło i sympatycznie, a nawet i uroczo. Mimo to, często odnosi się do mnie w bardzo nieprzyjemny sposób, a nawet próbuje mi rozkazywać. Co to ja jestem, jego służąca? Owszem, są rzeczy w których trzeba mu pomóc (chociaż i tak potrafi się drzeć, że on sam to zrobi, mimo iż wiadomo że nie da rady), lub za niego zrobić, ale są i takie, które mógłby wykonywać sam. A on do mnie tylko 'podnieś!', 'weź!', czy 'idź tam!'. Żadnego proszę, ani dziękuję. Jakbym była na jego posyłki. I mówi do mnie głosem pełnym pretensji, a jego twarz i cała postawa mówią 'jak tego nie zrobisz, to zaraz wpadnę w furię!'. Czasem mam serdecznie dość tego dziecka...

Czasem zastanawiam się, jak to robię, że wstaję następnego dnia i z zapałem i energią budzę chłopców. Bywa trudno, dlatego nie wiem skąd czerpię siłę.

Jak dla mnie, to ten dzień mógłby się już skończyć. Jestem zmęczona. I dziś z wielką niechęcią wracam do restauracji. Oby Cristina wróciła z nami do domu.

g. 23.09
Wszyscy zostaliśmy w restauracji do samego zamknięcia. Nie było źle, ale w końcu odpoczywam, siedzę w moim pokoju, słucham muzyki i obserwuję co się dzieje za oknem. Zaraz idę spać, bo nie mam już na nic siły. Jeszcze tylko tak wtrącę, gdy wracałam do domu z Carlosem, on zapytał się mnie nagle czy przyjeżdżam w przyszłym roku. Powiedziałam że nie wiem. Ale zrobiło mi się miło, bo

A teraz hiszpańska piosenka. Tylko po części, bo trochę jest po angielsku i ponoć trochę po katalońsku (Guillem tak powiedział). No, ale jest hiszpańska. Taka pozytywna, by nie było tak negatywnie.

niedziela, 29 lipca 2012

Castell

Image and video hosting by TinyPic 
Hola!

28 lipca, około g. 15
Jestem w restauracji i właśnie spróbowałam sangrii, czyli typowego napoju hiszpańskiego. Piłam ją już w domu, we Francji i raz tutaj w Hiszpanii, ale jak na razie, ta jest najlepsza. A to za sprawą wielu innych dodatków takich jak jakiś syrop, inne alkohole, cukier, coś na wzór cytrynowej Fanty i dużo lodu. Mimo to nie było w niej owoców, jak to zwykle bywa (pomarańcze, cytryny, melony).
Nie za mocne, nie pali w gardło, a do tego bardzo smaczne.

Z moich obserwacji wynika również, że w Hiszpanii jest naprawdę dużo przystojnych mężczyzn. Naprawdę. (Kamila może potwierdzić). To aż zadziwiające. W Polsce nie ma tylu przystojniaków, co tutaj.
A swoją drogą, co do tutejszych mężczyzn, to całkiem duża ich część nosi kolczyki w uszach. I nie mówię o tunelach, tylko o zwykłych sztyftach. Taka moda.

Również co mody, to jedną z bardziej popularnych rzeczy są tu pewne buty. Wyglądają na skórzane (nie wiem czy są, ale raczej tak), dostępne w wielu kolorach i rozmiarach. Odkryte z tyłu i zakryte z przodu z otworem na palce. Noszą je i mężczyźni i kobiety. Mimo to, widziałam je tylko w Reus. A czy są ładne, czy nie, oceńcie sami. Jednak faktem jest, że są to najmodniejsze buty tego sezonu.
Image and video hosting by TinyPic
Wczoraj Guillem pojechał na wieś do wujka i został tam również na noc. A do mnie i do Rogera przyszła Julia. Tak jakoś wyszło, że również tu spała. Nie obyło się bez zdjęć. Swoją drogą, może Roger zostanie kiedyś fotografem? Jak na razie, gdy widzi aparat, od razu chce go wziąć i robić zdjęcia. Chociaż sam mówi, że chce być strażakiem.
Razem z Julią dowiedziałyśmy się, że Roger miał dziewczynę. Ale nie są już razem, bo ona wolała innego. W skrócie - urocza tragikomedia.
Image and video hosting by TinyPic
Czasem aż mi się chce śmiać jaka okropna jestem. Dosłownie samo zło. Dzieje się tak, gdy Roger płacze gdy np. wyłączyłam mu telewizor, bo siedział przed nim już stanowczo za dużo, albo gdy powiedziałam, że nie wyjdziemy dopóki nie założy kasku (jest mały, więc rodzice każą go zakładać, gdy jeździ na rowerze). A on w ryk. I płacze tak i płacze. A ja śmieję się w duchu. No nic, to jeszcze dziecko, a ja nie robię nic złego. Ale tak, w jego oczach, czasem jestem potworem.

g. 19.30
Niewiarygodne. Czekałam na to już od środy. Castell, czyli ludzka wieża, typowo katalońska. Wcześniej widziałam to tylko w filmie "Life in a day", ale nie wiedziałam co to. A teraz zobaczyłam to na własne oczy i jestem pod ogromnym wrażeniem. Kilka grup, każda ma swój kolor koszuli, spodnie są białe, a przepaska na biodrach - czarna. Jedna osoba wydaje komendy, reszta posłusznie wykonuje polecenia. Wchodzą jeden po drugim, każdy wie co ma robić. Coraz wyżej wchodzą coraz drobniejsze osoby. Na sam szczyt wspinają się dzieci. Na głowach mają czarne, duże kaski. (Od pewnego czasu jest to obowiązkowe, po tym gdy były ofiary śmiertelne). Jak widać jest to nie tylko niezwykłe, ale i bardzo niebezpieczne. Mimo to, tworzą się kolejne poziomy, orkiestra zaczyna grać - bębny i jakieś fleto - piszczałki. Przyjemny dreszcz przeszył całe moje ciało. Otworzyłam buzię z wrażenia. Stałam na przedzie tłumu, wpatrzona w to jak w obrazek. Oglądałam jak rośnie 7 poziomowa wieża. Dzieci wspinały się jak małe małpki. Na koniec, gdy dotrą na sam szczyt, wyciągają w górę rękę na znak triumfu. A w koło, na całym placu rozlegają się gromkie brawa. Potem każda z grup pokazywała co potrafi, tworząc swoją wieżę. Naprawdę niezwykłe widowisko. Niby nic takiego, ale na mnie zrobiło to ogromne wrażenie. I również teraz, siedząc w mojej kawiarni, podziwiam te wyczyny. Niesamowite.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic

piątek, 27 lipca 2012

Niños, vamos.

Image and video hosting by TinyPic

Hola!

Wczoraj rano byłam z Rogerem u sąsiadów. Małżeństwo, jak się również okazało, mają dorosłego syna. Oboje są bardzo mili, ale rano w domu jest tylko mąż. Oprowadził nas po całym domu, który jest naprawdę gustownie i modnie urządzony. Układ pomieszczeń jest ten sam, co w domu mojej host rodziny, ale wygląda zupełnie inaczej. Mimo to, Rogera najbardziej zainteresowały dwa pomieszczenia. Garaż, w którym stał niebieski motor, oraz pokój, gdzie na całych ścianach były zawieszone półki, a na nich małe modele samochodów i motorów. Rogerowi aż się oczy świeciły, gdy widział to wszystko.

Mimo iż moja host rodzina zna tych ludzi (i jeszcze może ze 2 rodziny), to mam wrażenie, że reszty sąsiadów z tej ulicy w zasadzie nie zna. Wszyscy mieszkają dosłownie ściana w ścianę, ale nie słychać i nie widać by ktoś mówił sobie wzajemnie 'hola'. Żyjesz wśród ludzi, a nawet ich nie znasz.
Image and video hosting by TinyPic
Co jeszcze tu jest, czego u nas nie ma? Chleb tostowy bez skórek. Ja przynajmniej takiego w Polsce nie widziałam. Ale kojarzy mi się to z rozpuszczonymi, rozwydrzonymi, grubymi amerykańskimi dziećmi, które wpadają w szał gdy dostaną kanapkę ze skórką. Ale to tylko moje skojarzenie.
Poza tym, na parówki mówi się tutaj 'frankfurt'. Np. mama, quiero frankfurt - mamo, chcę parówkę.
Ponadto w restauracjach czy barach można kupić tosta. A taki z szynką i serem nazywa się 'bikini tost'. Nie mam pojęcia czemu.
A ostatnio miałam problem by znaleźć zwykłą śmietanę w supermarkecie. Sprawdziłam w translatorze hasło 'kwaśna śmietana' - 'crema agria', ale zapamiętałam tylko crema. Najpierw próbowałam ją znaleźć sama, ale zdezorientowana obecnością jedynie jogurtów poddałam się i zapytałam sprzedawczynię. Ta, nie wiedziała o co mi chodzi, przeszłyśmy pół sklepu i nic. Okazało się, że niby kasjer zna angielski (w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej). On też nie wiedział o co mi chodzi. Następnie wyszło na jaw, że klient stojący przy kasie zna angielski. A i tak nie wiedział o co mi chodzi. Finał był taki, że prawie pół sklepu było zaangażowane w poszukiwanie śmietany, gdy w końcu sprzedawczyni przyniosła mi półlitrowe opakowanie. I tak, to była normalna śmietana. Aczkolwiek znacznie kwaśniejsza niż nasza.

Jeszcze odnośnie jedzenia, to w Hiszpanii bardzo popularne jest 'tapas'. Są to tak naprawdę przekąski. Dużo, małe kawałeczki i na jednym talerzu. Wszystko jest dla wszystkich. Obecni przy stole jedzą ze wspólnego talerza. I rzeczywiście, non stop ktoś to zamawia. Wczoraj np. jadłam w ten sposób kolację z dziećmi. Małe kawałki smażonych ziemniaków, pan (bagietka) i małe kiełbaski (mają swoją nazwę, ale jej nie pamiętam). Przyjemne jest takie jedzenie.

A teraz zupełnie o czymś innym. Otóż z racji klimatu, normalnym jest, gdy kobieta będąc np. w kawiarni sięgnie do torebki, wyjmie wachlarz i zacznie się wachlować. Nie jest to źle widziane, a w moim mniemaniu, często wygląda to dumnie. Kobiety te robią to z klasą. Aż miło się patrzy.

Idąc wczoraj do mojej kawiarni, przemierzając Placa de Prim (Plac Prima), natrafiłam na występ młodzieżowo - dziecięcej orkiestry. Wokół stał mały tłumek, ale nie było to nic wyjątkowego. Ale tak, zrobiłam zdjęcie, co by urozmaicić posta.
Image and video hosting by TinyPic
I jeszcze taka kolejna mała, nie istotna informacja. Nie trudno zauważyć, ale w całym Reus roi się od policji. Non stop patrolują całe miasto. Autami, motorami, pieszo, a raz widziałam nawet, że konno. Można więc czuć się tu bezpiecznie. Teoretycznie.
Image and video hosting by TinyPic
To jakaś reusowska uliczka nocą.
Czasami gdy tak patrzę na te moje dzieciaki to śmiać mi się chce. Gdy oglądają telewizję, są jak zaczarowani. Są tak niesamowicie skupieni, że gdybym chodziła nago po domu, nawet by tego nie zauważyli. A gdy czasem oglądają bajki przy śniadaniu, muszę im przypominać by jedli, bo oni się jakby 'zawieszają'. I siedzi takie dziecko nieruchomo, z otwartą buzią i tępym wzrokiem. I nagle mówię 'E, Roger, come por favor' (E, Roger, jedz proszę), a ten potrząsa lekko głową, rozgląda się i zaczyna jeść. A cały cykl powtarza się i powtarza.

A ostatnio znowu rozczulił mnie młodszy z chłopców. To była bodajże sobota. Zostałam z dzieciakami sama na noc. Roger nie mógł zasnąć (jak zawsze zresztą), ale myślałam że już po 12 w nocy będzie spał. Dlatego poszłam do jego pokoju by zgasić mu światło. Zaglądam, a on leży na łóżku jak glista na mrozie, smutny i zmęczony i mówię do niego 'Roger, spróbuj zasnąć', a on słodkim, cichutkim głosikiem powiedział 'I Ty też'. To było jakieś takie urocze, że o jejku.

 Dziś jest piątek, który szybko zleci, potem sobota i niedziela (a ona to już w ogóle szybko mija). Więc w zasadzie zostały mi już prawie tylko 2 tygodnie. To już tak mało. Jakoś ten czas potwornie szybko leci. Tak naprawdę zaraz będę w Polsce. Wrócę do normalnego życia. A to wszystko pozostanie tylko w moich wspomnieniach i na zdjęciach. Dziwnie się czuję na myśl o powrocie. Z jednej strony bardzo się cieszę, ale z drugiej dobrze się tu czuję, jestem zadowolona z mojego tutejszego życia. Ale chcę też spędzić trochę czasu ze znajomymi, rodziną, polenić się cały dzień, nie musieć nic robić, nie musieć wstawać o konkretnej godzinie. Dlatego bardzo się cieszę, że niedługo wracam, ale też aż tak bardzo nie chcę tego zostawiać, bo ta rodzina to wspaniali ludzie.

I zaczęło padać, całkiem mocno, ale pewnie zaraz przejdzie.
No nic, idę, bo już późno.

czwartek, 26 lipca 2012

Hablas Español? No.

Image and video hosting by TinyPic 
Hola!

25 lipca, g. 16.15
Leżę na ręczniku, trawa przyjemnie łaskocze mnie w stopy. Słychać przyjemny szum wody, a słońce wychodząc zza chmur, ogrzewa moje ciało. Jestem na basenie publicznym.

Niestety, ale trzeba zapłacić, i wcale nie tak mało. Za osobę dorosłą 4,80e, a za dziecko takie jak Guillem (nie wiem jak to jest podzielone na niemowlaki, starszaki czy młodzież) - 3,60e. Ale nie powiem, basen jest porządny, woda czysta, trawa przystrzyżona, są ratownicy, bar, palmy. Nie mam żadnych zastrzeżeń.

Spotkaliśmy tu Cristinę (siostrę Carlosa) wraz z córeczką. Fajnie, bo Guillem ma się z kim bawić.
A ja chcąc, nie chcąc zaczęłam tkwić w dziwnym stanie. Niby to sen, ale jednak jestem świadoma wszystkiego co się wokół dzieje. Jednak tkwię w nim na tyle mocno, że nie mam siły przekręcić się na brzuch.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Ostatnio znowu byliśmy w Salou. Światła, hotele, sklepy, stragany, mnóstwo ludzi. Wszyscy wystrojeni jak na Boże Ciało. Ale cóż się dziwić, przecież są na wakacjach, w obcym kraju, muszą się pokazać z jak najlepszej strony. Tubylcy próbują poderwać młode dziewczyny, ale tylko te z zagranicy. Zero zobowiązań, maksymalnie 2 tygodnie i będą kolejne. Taki jest urok wakacyjnych kurortów.

Będąc w Salou trafiliśmy na pokaz tańczącej fontanny. To nic innego jak podświetlona woda lejąca się w rytm muzyki. W Warszawie na Podzamczu jest to samo, większe niż tu. W Barcelonie również, ale tam to to jest ogromny spektakl.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic 
Myślę, że w tę, albo w następną niedzielę, znowu udam się do Salou. Chociaż na chwilkę. Muszę kupić sobie koszulkę z Hiszpanii, pocztówki do wysłania i jakieś drobiazgi. Ponadto chcę zrobić sobie rapsa (takie kolorowe coś we włosach). Po prostu zakupowy szał. Dobrze, że lecę Wizzair'em...

Co prawda jest to mało istotna sprawa, ale zauważam pewne rzeczy i chcę się nimi z wami podzielić. Tu w Hiszpanii jest znacznie więcej białych samochodów, niż w Polsce. Jest ich naprawdę dużo.

Również tutaj, hulajnoga powróciła do łask. W zasadzie to może nigdy nie wyszła z mody, ale jak wiecie, w Polsce był na to szał wiele lat temu. Prawie każde dziecko miało hulajnogę. A tu, obecnie czy to dziecko, czy nastolatek, czy czasem nawet dorosły, pomyka po chodniku. Ostatnio sama na niej jechałam. I szczerze, to miałam z tego niewyobrażalnie dużą radość. Aż się Guillem dziwił czemu tak pędzę.

Teraz chciałam poruszyć pewien istotny aspekt związany z tym wyjazdem - język. Hmm... Nie czuję jakiś znacznych postępów. Owszem, mój zasób słów się powiększył, jednak nie odnoszę wrażenia, by znacznie. Dalej nic nie rozumiem, czasem tylko wyłapuję pojedyncze słowa. Zazwyczaj domyślam się o co chodzi, ale nie zawsze. Mimo iż staram się uczyć prawie w każdej wolnej chwili, prawie nic nie pamiętam. Nie wiem o co chodzi. Mówi się, że skoro przebywam z tym językiem 24h/dobę to powinnam się go szybko i łatwo nauczyć. Ale w praktyce wcale to tak nie wygląda, a na pewno nie w moim przypadku. Wcale nie chłonę tego jak gąbka.
Nauczyłam się pewnych zwrotów, poleceń i słów, dzięki którym dogaduję się z dzieciakami. Ale to są schematy powielane każdego dnia. Taki prosty przykład 'quieres letche con cereales o con galletas?' - 'chcesz mleko z płatkami czy z ciasteczkami?', albo 'ahora vamos a restaurante' - 'teraz idziemy do restauracji'. Znam pewne podstawowe słowa i tworzę z nich różne kombinacje. Ale gdy Cristina powie coś całkiem prostego, na mojej twarzy automatycznie pojawia się wielki znak zapytania. Nie dobrze, bo jestem w miejscu gdzie najlepiej mogę nauczyć się tego języka. Jestem już za połową pobytu, a nie wygląda bym wiele się nauczyła. Ale zobaczymy jak będzie.
Aczkolwiek pewne słowa tak weszły mi w nawyk, że używam ich rozmawiając po polsku czy angielsku, np. hola, adeu, czy vale (odpowiednio - cześć, pa, dobrze/ok).

Lecę, adeu!

wtorek, 24 lipca 2012

Co kraj to obyczaj

Image and video hosting by TinyPic 
Hola guapos!


g. 19.00
Ponownie siedzę w mojej kawiarni i  popijam słodkie cappuccino. Słońce powoli zachodzi. Tak, właśnie rozpoczyna się czas, w którym reusowska młodzież opuszcza swoje domy i wybywa w miasto. Umyci, wyperfumowani, żel we włosach, tapeta na twarzy i lecimy. Chcą się pokazać, nie chcą być gorsi od innych. Letni ciuszek, swobodny, luzacki chód. Zazwyczaj w grupach, czasem po 2 - 3 osoby. I nie chodzi o to by gdzieś pójść, napić się, czy zjeść. Chodzenie jest celem samym w sobie. Idą przez całe centrum. Nigdy nie zobaczysz ich siedzących, czasem tylko przystaną, by przywitać się z właśnie napotkanymi znajomymi. Dzieciaki jak dzieciaki. Takie same na całym świecie. Nic nadzwyczajnego, ale dużo ich w tych godzinach. Roją się między rosyjskimi turystami, rodzinami z dziećmi i starszymi małżeństwami. Swoją drogą, ciekawe co robią całe dnie, skoro wychodzą na wieczór, jak wampiry w ciemnościach. Może siedzą w internecie, oglądają telewizję, albo jeżdżą na plażę? 


A tak poza tym, to coraz częściej spotykam te same twarze. I nie mówię tu o kelnerce w kawiarni, czy facecie w warzywniaku. Chodzi o przypadkowo napotkane na ulicy osoby. Takie są skutki coraz dłuższego życia w jednym miejscu.


Będąc jakiś czas temu w całkiem sporym supermarkecie, natrafiłam na piniatę. Jest to hm... Trudno to nazwać. Jest to coś, co zawiesza się np. na gałęzi, w środku są cukierki, a dzieci z przepaską na oczach, uderzają w to kijem, tak by pękło i cała zawartość wyleciała na ziemię. Zazwyczaj jest to rozrywka na dziecięcych przyjęciach urodzinowych. Swoją drogą, zawsze kojarzyło mi się to z Meksykiem, a nie z Hiszpanią, ale i tak wydaje mi się to fajne. 
Image and video hosting by TinyPic
Tak jeszcze o supermarketach, to mogę powiedzieć, że w sobotę upiekłam ciasto na niedzielne plażowanie. Było to zwykłe apple pie, do którego potrzebowałam mąki ziemniaczanej. Jednak, co się okazało? W tym kraju, w zwykłym, przeciętnym supermarkecie nie ma czegoś takiego jak harina de patata (mąka ziemniaczana). Jest mąka kukurydziana, do pizzy i wiele innych, ale zwykłej ziemniaczanej brak. A sprzedawcy na pytanie gdzie i czy w ogóle taka jest, tylko krzywili się pytająco. Poradziłam sobie bez niej, ale przecież to nie jest jakiś nadzwyczajny składnik, dlatego co i rusz jestem tu zaskakiwana prostymi rzeczami. Mogę jeszcze dodać, że jabłka to mamy lepsze. Nieporównywalnie lepsze. I bez dyskusji.
Image and video hosting by TinyPic
Tak mi się jeszcze przypomniało, że będąc ostatnio na plaży z Lourdes, jej mąż Antonio pokazał mi swój zegarek. Ale nie był to taki zwykły zegarek. Był kataloński. Katalończycy muszą chyba mieć wszystko inne. Czasami to jest szalone. Dla jasności, ten zegarek wskazuje 20:48.
Image and video hosting by TinyPic
Już jakiś czas temu zauważyłam, że całkiem sporo ludzi (głównie mężczyźni) samemu robi sobie papierosy. Normalnie w kawiarni, czy innym publicznym miejscu, wyjmują swój tytoń, bibułkę i filtr, skręcają i palą. I nawet nie śmierdzi to tak jak niektóre fajki.

Co jeszcze jest tu inne niż u nas? Można prowadzić auto po alkoholu. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie sądzę by Carlos, czy Antonio ryzykowali mandatem i punktami karnymi, by wypić jedną szklankę piwa. Nie wiem jak duży procent alkoholu we krwi jest dozwolony, ale osobiście mi się to nie podoba. Ale co kraj, to inne prawo.

Kupiłam dziś bilet powrotny. Planowane jest, że 14 sierpnia o 12.55 będę na lotnisku w Modlinie. Stamtąd odbierze mnie tata i siup do domu. Cieszę się na tę myśl, że wrócę po tak długim czasie. Jestem tu już 3 tygodnie. Połowa już za mną. Teraz już tylko z górki, trzeba korzystać póki można.

Adiós amigos!

poniedziałek, 23 lipca 2012

Plażowanie po hiszpańsku

picasion
Hola!

Mój wczorajszy dzień spędziłam z host rodziną i ich znajomymi na plaży. Rodzice zapakowali prawie cały bagażnik. Otóż, tu gdy jedziesz z rodziną na plażę, bierzesz nie tylko ręczniki, krem i kąpielówki, ale i stół, krzesła, jedzenie, picie, parasol i wiele innych, oczywiście potrzebnych rzeczy. Carlos i Cristina śmiali się, że tak wygląda hiszpański wypad na plażę.
Image and video hosting by TinyPic
Gdy dotarliśmy, poznałam dwie rodziny. Bardzo się zdziwiłam, gdy dowiedziałam się że jedna z nich jedzie na tydzień do Polski. Mówili coś o Krakowie i Warszawie, oraz pytali się jak jest beer po Polsku.

Swoje obozowisko, zresztą tak jak i wiele innych rodzin, rozbiliśmy w cieniu drzew. Drugie było na plaży. Wykąpaliśmy się w morzu, wysuszyliśmy, zjedliśmy, potem czytałam książkę, opalałam się. Zwyczajny dzień. Ale nie powiem, bardzo przyjemny.
Image and video hosting by TinyPic
Koczowisko jakiejś innej rodziny, ale tak z grubsza to wyglądało.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
A wracając wstąpiliśmy na coś w rodzaju festynu św. Juan'a (jeśli dobrze pamiętam). Były tam pokazy koni, dzieci mogły również na nich jeździć, czy pogłaskać. Można było kupić churros, jakieś chleby i sery. Nie obyło się również bez atrakcji takich jak karuzela, trampolina czy mini kolejka. No i tak wyszło, że Guillem chciał jechać tą kolejką, więc mnie zabrał. Śmiesznie było, bo w trakcie byliśmy polewani wodą i klepani po głowie małą miotełką. 

Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Przy okazji, mogę się pochwalić, iż w sobotę udało mi się położyć Rogera do snu, bez dzwonienia do mamy, bez płaczu, krzyku, a do tego w jego pokoju. Możecie się śmiać, ale to jedno z najtrudniejszych zadań tutaj. Co więcej, (aż mnie to wzruszyło), otóż najpierw czytałam mu książkę, ale dalej nie chciał spać, więc zaczął coś pisać w swoim zeszyciku (to coś ma kłódkę i kluczyki, ale jest ze Sponge Bobem, więc nie zaliczam tego do słit pamiętników). I oboje tam pisaliśmy i rysowaliśmy. I w pewnym momencie (musiałam zamknąć oczy, bo to była niespodzianka) Roger napisał 'Ania guapa'. Bardzo się ucieszyłam i dałam mu buziaka. W takiej sytuacji, musiałam mu się odwdzięczyć, więc również napisałam 'Roger guapo' i on się tak ucieszył, że też mi dał całuska w policzek. Również narysowałam dla niego duży rower i śmieszne słoneczko. Było tak uroczo, że ojej. 


sobota, 21 lipca 2012

Vamos a la playa

Image and video hosting by TinyPic 
Hola guapos!

Mój dzień rozpoczął się jak co dzień, nic szczególnego, ale tuż przed lunchem, poznałam drugą siostrę Cristiny. Lourdes, bo tak ma na imię, zabrała nas do swojego domu. Tam poznałam jednego z jej synów Eduarda, jego dziewczynę, a także męża Antoniego. Po lunchu i długim odpoczynku, a dokładniej po 17, zebraliśmy się na plażę. Pojechaliśmy do Cambrils. Jest to kolejne (tak jak i Salou) miasteczko położone tuż nad morzem. Plaża i morze nie były szczególne - gruboziarnisty piasek i pełna traw i nawet śmieci woda. Mimo to, było bardzo miło, a Lourdes i Antonio zajmowali się mną jakbym była ich rodziną. Zresztą wszyscy tak mnie tu traktują.
Swoją drogą, widać jaką oni ogromną miłością darzą chłopców. Ich dzieci są już dorosłe (20 i 25 lat), dlatego tak bardzo lubią bawić się z tymi dzieciakami, zajmować się nimi.
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Doszłam do wniosku, że się starzeję i nie mam tu znajomych. Zamiast pływać w morzu (a zawsze uwielbiałam przesiadywać długie godziny w wodzie), leżałam na ręczniku i czytałam książkę (tak, tak ja i książka czasem się kumplujemy). Fakt, chwilę się kąpałam, ale szybko wróciłam na plażę i opalałam mój blady tyłek. Dodatkowo, nie mam za bardzo tu z kim rozmawiać, gdzieś wyjść. I tak się bardzo cieszę, bo dziś sporo pogadałam sobie z Eduardem i było miło i sympatycznie. Mimo to, nikogo tu nie znam tak naprawdę. Fakt, poznałam wiele osób. Ze dwa dni temu kilku skejtów (chciałam nakręcić jak robią jakieś triki), dziś grałam na plaży w siatkę i poznałam kolejnych chłopaków, ale prawda jest taka, że albo ja nimi (czasem), albo oni  mną nie są szczególnie zainteresowani. Mimo miłych, acz powierzchownych rozmów, nic się więcej nie dzieje. Mam tu na myśli jakiś dalszy kontakt, by się spotkać, pogadać. Szkoda, bo brakuje mi kontaktu z ludźmi w wieku zbliżonym do mojego. I to nie kwestia nieśmiałości czy języka, widocznie nie trafił swój na swojego. 
Image and video hosting by TinyPic
A wracając do domu, wstąpiliśmy do Vieny. Nie wiem jak to nazwać. Niby fast food, z drugiej zaś strony restauracja. Otóż sprzedawane są tam głównie kanapki. Różne składniki, kształty i smaki. Z zewnątrz, ale i wewnątrz nie wygląda to jak typowy fast food. Na ścianach złoto, z sufitu zwisają duże żyrandole, kelnerzy (a raczej sprzątacze) noszą kamizelki z wyhaftowanymi kwiatkami, na podwyższeniu stoi fortepian, a z głośników słychać muzykę klasyczną. A Ty jesz kanapkę z kurczakiem i popijasz colą. Dziwne połączenie. Ale jedzenie było smaczne, a miejsce ciekawe. 
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Jeszcze tylko napomknę, nie wiem jak w Polsce, ale tutaj coraz częściej słychać w radiu tę piosenkę.